Witajcie znowu!
Oj nie było łatwo zabrać się do pisania po tak długim czasie. Jednak fajnie jest dostawać wiadomości, widzieć, że ludzie nadal zaglądają na bloga i czytają naszą kanadyjską historię. Nadal czuję, że mam do opowiedzenia jeszcze wiele, bo ciągle coś nas spotyka nowego, a zainteresowanie Kanadą nie maleje. Może więc warto wrzucić tu od czasu do czasu coś nowego, bo sama pamiętam jak przed przeprowadzką przekopywałam internet w poszukiwaniu informacji o życiu w tym kraju. Bo to Was najbardziej interesuje, jak się tu żyje i ja to doskonale rozumiem.
Studia w Polsce
Jeśli o mnie chodzi, dużo się zmieniło. Moja sytuacja na kanadyjskim rynku pracy była raczej marna. Licencjat z administracji i brak kanadyjskiego doświadczenia, jednak nie wyglądał obiecująco. W dodatku, co tu dużo mówić, te studia były jednym z moich gorszych wyborów życiowych, jak nie najgorszym.
Kiedy wrócę myślami te 12 lat wstecz, kiedy to stałam przed wyborem dalszej edukacji po liceum, to aż mam ciarki. Jedyne co pamiętam to ogromną presję otoczenia. Znajomych, którzy w większości wiedzieli, jakie studia wybiorą, w końcu chodziliśmy do najlepszego liceum w mieście, więc raczej średnio widziany był brak dalszej edukacji. Rodzice również wierzyli mocno, że pójdę na studia, ale ich akurat nie mam co winić, jestem ich najstarszym dzieckiem, a oni zawsze chcieli, żeby życie, możliwości i przyszłość własnych dzieci wyglądała trochę inaczej niż ich samych.
Choć w tamtych czasach naprawdę uważałam się za osobę rozsądną i odpowiedzialną jak na swój wiek to, po jaką cholerę wybrałam administrację? Już tłumaczę…
Polska edukacja odebrała mi wiarę w siebie i w to, że można w życiu robić, co się chce, że trzeba tylko trochę o to zawalczyć. Nigdy, od żadnego nauczyciela nie usłyszałam, że we mnie wierzy albo, że jestem w czymś dobra. Nie otrzymałam dostatecznej pomocy, w liceum marzyłam jedynie o tym, żeby je jak najszybciej ukończyć. Nie myślałam, co dalej, że może powinnam się rozwinąć w innym kierunku. Oceny na maturze miałam raczej średnie. Nagle, kiedy wyobrażasz sobie jakiś wspaniały kierunek studiów, to okazuje się, że aby się na niego dostać, potrzebna jest np. matematyka, o której wiesz tyle, że faktycznie była w planie lekcji.
Wiedziałam, że w grę wchodzą tylko studia zaoczne. Rodziców nie było stać na moje utrzymanie na studiach dziennych, ja chciałam wyprowadzić się z Bełchatowa, marzyłam o wielkim mieście, marzyłam o Wrocławiu. Zresztą tam też studiował mój ówczesny chłopak, więc innego miasta nie brałam nawet pod uwagę. No i się wyprowadziłam. W połowie wakacji. W celu znalezienia pracy i pomysłu na siebie. I tak któregoś dnia, przechadzałam się po wrocławskim rynku i oto mym oczom ukazał się jakże piękny Wydział Prawa i Administracji Uniwersytetu Wrocławskiego. Nowy, oszklony budynek robił wrażenie. No i co to jest ta administracja, bo prawo to wiem, ale administracja? Ok, sprawdzę, bo serio fajnie by było studiować w tak okazałym miejscu!
W zasadzie to jak o tym myślę, to nie wiem, czy śmiać się, czy płakać, bo tak oto młody, zagubiony człowiek wybrał kierunek studiów, poniekąd swoją przyszłość, na podstawie chwili i impulsu, jakie przyniosło oczarowanie miastem. Wyobrażacie to sobie? Co ja musiałam mieć wtedy w głowie… Chociaż może już wtedy ujawniły się moje pociągi do architektury :D
A, że za błędy się płaci i to dosłownie, to nie dość, że poszłam na administrację, na start wzięłam kredyt studencki, to kiedy okazało się, że te studia nie mają nic wspólnego z moją osobą, niezbyt mogłam je porzucić, bo musiałabym spłacić w całości pobrany już kredyt. I to dopiero była szkoła życia i sztuka wyboru w jednym. Skończyło się tym, że się zawzięłam i postanowiłam, że studia skończę, a kredyt spłacę w dogodnych ratach po otrzymaniu dyplomu. I tak zrobiłam. Było ciężko, nie ukrywam, jednak ja zawsze wierzę, że nic nie dzieje się bez przyczyny a wszystko, co nas spotyka, jest po coś. Mimo że same studia były niewypałem, to czas ten był jednym z fajniejszych w moim życiu. Praca, ludzie, później poznałam Wojtka i tak dalej… a szkoła, no cóż. Żadna szkoła cię tyle nie nauczy, co życie :)
Teraz widze, jak nasze doświadczenia niesamowicie rzutują na późniejsze wychowywanie dzieci. Tak, jak doskonale rozumiem moich rodziców, którzy chcieli, abyśmy byli ambitni i wykształceni, tak teraz wiem dokładnie, co nami kieruje przy wychowaniu Jaśka. Oboje z Wojtkiem chcemy, żeby robił w życiu, co kocha i w czym jest dobry. Żeby rozwijał swoje pasje, nawet kosztem „dwói” z matmy. Absolutnie nie wymagamy od niego, żeby był najlepszy ze wszystkiego. Kanadyjska szkoła niesamowicie w tym pomaga. Tu każdy jest indywidualistą, nie wrzuca się ludzi do jednego wora i nie mierzy wszystkich jedną miarą. Już teraz widać, że Jasiek nie przepada za matematyką, ale za to ma wspaniałą wyobraźnię, niesamowicie rysuje i tworzy ciekawe historie. I to jest ok. Zakładamy, że musi znać podstawy i tyle. Niech poświęca czas na to, w czym jest dobry, w czym się spełnia i na to, co jest jego mocną stroną. I wcale nie musi iść na studia! Jak będzie chciał, niech zwiedza świat, zamknie się w pracowni, czy zbuduje statek i czyści oceany. Ważne, żeby robił to, co sam chce i czuje, a nie to, czego oczekują inni.
Powrót do szkoły
Przez całe studia pracowałam, choć nie była to żadna cudowna ścieżka kariery a jedynie sposób, aby się utrzymać w wielkim mieście. Później urodziłam Jaśka, wyjechaliśmy z kraju. Oboje postanowiliśmy, że zostanę z nim w domu. W Anglii chodziłam do collegu na zajęcia językowe, ale po przyjeździe tu poczułam, że potrzebuję czegoś więcej. Potrzebuję, żeby mój kanadyjski sen też się spełniał. Żeby Kanada, oprócz tego, jaka jest piękna i wolna, dała mi coś jeszcze. Odważnie zamarzył mi się powrót na studia. Od zawsze uwielbiam wnętrza, czułam potrzebę i wielką radość z urządzania każdego pokoju w wynajmowanym mieszkaniu. Robiłam to już mnóstwo razy, bo i tyle się przeprowadzaliśmy. I za każdym razem spotykam się z aprobatą rodziny i znajomych, usłyszałam tyle miłych słów na temat mojego gustu i stylu, że zawsze dawało mi to do myślenia. Lubię ten swój zmysł przestrzenny i umiejętność wyobrażenia sobie jak może to wnętrze wyglądać po zmianach. Mieszkałam już w wielu miejscach i nieskromnie przyznam, że z każdej nory potrafię zrobić dom, w którym czujemy się dobrze i przytulnie.
Zaczęłam robić rozeznanie, przeglądałam oferty miejscowych uczelni wyższych i oto główne wnioski:
- Ponieważ nie miałam jeszcze stałej rezydentury, byłam traktowana jako student zagraniczny (international), więc aby studiować, potrzebuję wizę studenckiej, czyli muszę najpierw dostać się na studia, otrzymać list akceptujący z uczelni wyższej i na jego podstawie ubiegać się o wizę, za którą oczywiście trzeba zapłacić.
- W większości przypadków, jeżeli moim pierwszym językiem nie jest język angielski, to należy zdać egzamin językowy na poziomie akademickim.
- Wiadomo, że edukacja kosztuje, wiadomo też, że studia w USA czy Kanadzie są bardzo drogie, tutaj w przeciwieństwie do Polski, za studia dzienne również się płaci i to ogromne pieniądze. Przykładowo jeden college, wycenił interesujące mnie programy następująco:
- Bachelor of Interior Design (3-letnie studia, po których otrzymujmy stopień licencjata z Projektowania Wnętrz), koszt dla mieszkańców Kanady, czyli obywateli i stałych rezydentów to $79,740 natomiast dla studentów z zagranicy $99,000
- Interior Design Diploma (1,5 roczne studia, po których otrzymujemy dyplom projektanta wnętrz), koszt dla mieszkańców $39,870 a dla studentów zagranicznych $49,500
O ile dwa pierwsze punkty nie byłyby wielką przeszkodą to ten ostatni niestety, ale wylał mi wiadro zimnej wody na głowę. Oczywiście są kredyty studenckie, jakieś dodatki dla mam, które wychowują dzieci i wracają na studia itd, ale to jednak za dużo jak dla nas, nie chcieliśmy zaczynać życia w nowym kraju od kredytu, więc porzuciłam moje marzenie o pracy w branży wnętrzarskiej. Na całe dwa dni. 🙂
Postanowiłam szukać dalej. W Kanadzie fajne jest to, że łatwo można się przekwalifikować, nie jest to niczym niezwykłym, mnóstwo dorosłych zmienia zawód, próbuje nowych rzeczy, jeśli nie chce, nie tkwi latami w jednej profesji.
Może jak nie studia, to jakiś kurs, certyfikat, znalazłam nawet kursy online oferujące naukę przez internet. Aż w końcu trafiłam na Burnaby Community & Continuing Education jest to centrum edukacyjne dla dorosłych, oferujące naukę policealną, gdzie w różnych dziedzinach można zdobyć certyfikat lub dyplom. Takie jakby studium policealne.
Szkoła ta oferuje wiele kursów i programów, a między innymi Interior Decorating & Design Diploma (czyli dyplom Dekoratora i Projektanta Wnętrz).
Miesiąc później poszłam na spotkanie organizacje. Po pierwsze, aby uczęszczać do szkoły, nie potrzebowałam wizy. Jest to placówka otwarta na emigrantów. Ludzi, którzy dopiero co przyjadą do Kanady i potrzebują zdobyć nowy, kanadyjski zawód, albo przekształcić własny na kanadyjskie realia. Po drugie, na stronie wyczytałam, że w przypadku mojego programu, nie muszę mieć zdanego egzaminu z języka angielskiego, a ocena mojej znajomości języka odbędzie się na spotkaniu informacyjnym. Po trzecie koszt tego kierunku nie opiewał na dziesiątki tysięcy dolarów.
Cały program był podzielony na 4 semestry, z których każdy trwa ok. 2 miesiące. Szkoła zaczyna się we wrześniu i kończyła w kwietniu egzaminem i pracą dyplomową. Całość kosztowała $5,865.
Oczywiście w głowie miałam wiele pytań i wątpliwości. Czy dam radę uczyć się w języku angielskim, bo to jednak zupełnie coś innego, niż komunikacja na co dzień. Jak to będzie po tylu latach wrócić do szkoły, czy to rzeczywiście jest kierunek dla mnie, czy tylko jakieś niespełnione marzenie. Jakby nie patrząc, oznaczało to też zmiany w naszym życiu rodzinnym i lekkie wyłączenie się z życia domowego, bo czas w większości miałam poświęcić na naukę.
Co ma być, to będzie!
Jednak postanowiłam, że jak nie spróbuję, to się nie przekonam. A jeżeli nawet z jakiegoś powodu mi się nie spodoba lub nie powiedzie, to w najgorszym przypadku stracę pieniądze za pierwszy semestr. Bo płatności należało robić z góry przed każdym semestrem.
Także decyzja zapadła i we wrześniu zeszłego roku, ponownie wróciłam do szkoły. Powiem szczerze, dziwne uczucie, ale jakże kompletnie inne niż poprzednio. Człowiek uczy się, bo chce. Stara się, bo wszystko go interesuje, czuje, że pomimo wielu godzin nauki i ogromu materiału, to wszystko nie przychodzi aż tak ciężko, bo to jest właśnie to.
Nie ukrywam, że Wojtek był dla mnie dużym wsparciem, inaczej podzieliły się nasze obowiązki domowe i opieka nad Jaśkiem. Spędzałam dużo czasu nad projektami, a chłopcy świetnie dawali sobie radę.
Do szkoły jeździłam codziennie, zajęcia trwały od 9:30 do 12:30, wracałam do domu, odbierałam Jaśka i średnio jeszcze raz tyle czasu poświęcałam popołudniami na projekty.
Od początku czułam, że to była dobra decyzja. Oczywiście pomijając fakt, że niesamowicie dużo się nauczyłam i dowiedziałam rzeczy, o których nie miałam pojęcia, to czuję, że ta szkoła dała mi znacznie, znacznie więcej. Przede wszystkim inne spojrzenie na edukację, wszystko odbywało się w fantastycznej atmosferze, pełnej zrozumienia dla ludzi dorosłych. Każdy szanował to, że przecież oprócz szkoły mamy także rodziny. Jednak najlepiej będę wspominała ludzi. Nasza nauczycielka, której zresztą to był autorski program nauczania, ma 75 lat. Kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy, kiedy przyszła na spotkanie organizacyjne, nie spodziewałam się, że to ona będzie nas uczyła! W życiu swoim nie spotkałam osoby w tym wieku z takimi pokładami energii, humoru i charyzmy, jaką ona ma. Jak się okazuje, można nienagannie wyglądać, mieć zrobiony starannie manicure i pedicure, prowadzić auto, obsługiwać komputer, być bardzo aktywnym zawodowo oraz towarzysko, niezależnie od wieku. Wspaniała i ciepła osoba. Same dobre rzeczy moje powiedzieć też o dziewczynach z mojej grupy. Dwie Kanadyjki, jedna Brazylijka, jedna Meksykanka i jedna z Indii. Przy takim zderzeniu różnych kultur, było to niewątpliwie wspaniałe doświadczenie, nie tylko na płaszczyźnie wnętrzarskiej. Niesamowite było to, że nie tylko byłyśmy dla siebie niezwykle wyrozumiałe, ale też każdy, każdemu pomagał jak mógł. Bez presji, wyścigu szczurów, niezdrowej konkurencji i wszystkiego tego, co zapamiętałam, że szkoły w Polsce. Pierwszy raz usłyszałam od nauczyciela, że jestem w tym bardzo dobra, że mam świetne wyczucie stylu i że wróży mi dużą karierę w tej branży. Takie słowa niesamowicie budują i dodają skrzydeł.
Niepotrzebnie obawiałam się także nauki w obcym języku, jak się okazało, często, to nie język jest przeszkodą a zupełnie coś innego. W każdym razie wszystkie z 17 modułów, bo tyle mieliśmy zaliczeń i egzaminów zdałam na ponad 90%. Pod koniec kwietnia zaliczyłam projekt finałowy na 94% i wiem, że mogę być z siebie dumna.
Oczywiście nie obyło się bez Graduation, czyli jakże podniosłej ceremonii wręczenia dyplomów w czerwcu tego roku, na którą to byli zaproszeni rodzina i przyjaciele. I tym oto sposobem otrzymałam dyplom z projektowania i dekoracji wnętrz. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że to była jedna z lepszych decyzji w moim życiu.
Cały czas rozwijam się w tym kierunku, robię szkolenia, projekty i buduję swoje portfolio. Uczę się programów do projektowania i w przyszłości planuję otworzyć własną działalność, zajmować się edesignem i virtual stagingiem, co łączy w sobie projektowanie wnętrz z umiejętnościami graficznymi, nad którymi obecnie pracuję.
Marzenia się nie spełniają, marzenia się spełnia.
Tym właśnie sposobem, spełniam swój kanadyjski sen. Bo przecież nic samo się nie wydarzy, musimy trochę się do tego przyłożyć. Jednak celem tego wpisu, nie jest chwalenie się osiągnięciami czy pokazanie, że tylko tu w Kanadzie spełniają się marzenia. Chciałabym, aby on kogoś zainspirował do zmian w swoim życiu. Zdaję sobie sprawę, ze wiele kobiet przyjeżdża czy do Kanady, czy do innego kraju, dlatego, że to mąż dostał pracę. Nam później trochę trudniej jest się odnaleźć, bo dom, bo dzieci. I wierzcie mi lub nie, inaczej jest za granicą, gdzie nie masz nikogo z rodziny do pomocy. Zawierasz nowe znajomości, ale to wymaga czasu, żeby komuś zaufać i go poznać, przecież nie masz tu starych dobrych przyjaciół, za których dasz sobie rękę uciąć.
A my Polki, często nie wierzymy w siebie, boimy się sięgać po więcej, z obawy, że nam się nie uda, mamy jakieś blokady. Ja doskonale to rozumiem, w moim przypadku duży wpływ na to miała szkoła w Polsce, ale ostatnio rozmawiałam z dziewczyną, która boi się podejść do egzaminu na prawo jazdy, tylko dlatego, że jakiś instruktor w Polsce ją zmieszał z błotem. Wiem, że jest w nas wiele takich lęków z przeszłości.
Wiecie, czego najbardziej zazdroszczę ludziom, którzy tu się urodzili, albo od dawna mieszkają? Pewności siebie i poczucia własnej wartości. Wiem, że oni to nabywają już w szkole, widzę to świetnie po moim dziecku, które niesamowicie się zmieniło. Bo ktoś może być z natury introwertykiem, może nieśmiały, mniej odważny, ale liczy się to, że wierzy w siebie!
Także życzę Wam, żebyście częściej mówili sobie „nieważne, co będzie, uda mi się!”. Czasem to tylko tyle i aż tyle.
Pozdrawiam serdecznie i do następnego!
Monika